Czas opuścić nasz Camping, na którym spędziliśmy 4 noce www.lakeshkodraresort.com– nie zdarza nam się często przebywać w jednym miejscu tyle czasu, ale sami przyznacie, że działo się 😉
Janek z Anią oraz Robi z Martą przeskakują wspólnie asfaltami nad morze Jońskie.
Ja, Artek, Dziun oraz Karson z Basią + elektrownia z MATIZA → którą z rana trzeba było jeszcze usprawnić ruszamy przez góry, w tym samym kierunku – uzgodniliśmy, że spotykamy się na miejscu za 2 dni…
no cóż… za 2 dni okaże się, że zeszło nam nieco dłużej… ale po kolei… 😉
Pierwsze na tapecie to przejazd przez miasto Shkoder, którego wręcz nie cierpię, ze względu na okropny tłok i eskalację albańskiego, że tak to nazwę „tupetu” 😉 chociaż biorąc pod uwagę te przeokrutne korki to zupełnie ta eskalacja mnie nie dziwi…
Próba omijania tych korków za każdym razem jak tu jestem jest dla mnie stresująca – wymijasz samochody, pana na osiołku, rodzinę na koniku, policjantów, żebrzące dzieci, rondo po angielsku – normalnie oczy dookoła głowy.
No nic… omijamy Shkoder i jest po prostu pięknie. Jedzie się bosko.
W stosunku do dnia wczorajszego – dzisiejsza trasa jest lekka, łatwa i przyjemna… chociaż STOP…
…może po prostu ostatnio przesunęły mi się granice trudniejszej drogi 😉
ale bez stresu, trochę asfaltu, trochę szutru – świetna trasa, piękne widoki – mamy czas… nie musimy się nigdzie śpieszyć…
trafiamy też na mały odcinek autostrady A1 – nowiutki asfalcik, stacja benzyowa, która w kontraście do stacji albanskich wyglądała jak z Emiratów Arabskich… 😉 Nawet klienci tej stacji jakoś kontrastowali z nami…
… taka anegdotka z damskiej toalety…
w związku z tym, że obcierał mnie jeden but postanowiłam dzisiaj rano nalać sobie do niego wody, aby mi się rozciągnął – 2 dni temu do drugiego z butów wlał mi się strumyk i już mnie nie obcierał. Czyli powinno zadziałać.
Potem na każdym postoju wymieniałam sobie tę wodę w butach, na chłodną – ulga jak cholera.
I w toalecie taki obrazek:
Panie w koronkowych, cudnych sukienkach, malujące usta i przypudrowujące nos, naprawdę piękne jak z autobusu dla MISS i JA – ukurzona od stóp do głów ściągam sobie ten but → wylewam wodę do tej pięknej marmurowej umywalki… nalewam nowej… nagle cisza… wszystkie oczy skierowane na mnie… i to był taki moment, że przyszło mi nawet do głowy, aby się z tego buta napić… tooo by było coś…
…ale nie… nie zrobiłam tego… 😉
Jedziemy dalej – w tle pożary. Zaczynają się góry.
A im dalej, tym nawet drogi, które posiadały jeszcze od czasu do czasu wspomnienie asfaltu – zamieniały się w takie, które asfaltu nie widziały nigdy… czyli nasz ulubiony klimat, bo to oznacza, że ogólnie pojętą cywilizację zostawiamy za sobą.
Zjeżdżamy na SH50 zaczynamy się wspinać do góry… już praktycznie żadnych płaskich miejsc, także przejazd płaskowyżem staje się błogosławieństwem, bo chwilę zacznie się ściemniać, a ani wcześniej, ani potem / co teraz już mogę napisać / miejsca na rozłożenie namiotów nie było.
Zatrzymujemy się obok bunkrów, Dziun, który pasjonuje się historią ocenił, że rozkładamy się w miejscach po okopach / faktycznie wiele wskazywało na to, że teren wykorzystany był przez wojsko. Dodatkowo coś tu się działo, jeszcze wtedy nie bardzo wiedzieliśmy co… od czasu do czasu przejeżdżało auto, a u góry znajdował się jakiś budynek… czuliśmy się nieco obserwowani, ale bezpiecznie.
Jest po prostu pięknie – rozkładamy namioty, do tego zachód słońca i ognisko – czego chcieć więcej…
aaaa… no BRANDY 😉 Bo to brandy stało się kultowym napojem tej wyprawy. A dlaczego ?
Wybór był w zasadzie prosty, choć początkowo nie taki oczywisty. No ale cóż… można by było dopisać do tego jakąś filozofię, ale napiszę tylko, że brandy kosztowało 700 leków / gdzie whisky 2500 leków – powiem więcej smakowało wyśmienicie 😉
To był jeden z tych magicznych wieczorów – ogrom otaczającej nas natury, cisza i po środku tej ciszy my.
Dodaj komentarz