← DZIEŃ 7          DZIEŃ 9 →

Boże co za dziwna noc… już sama nie wiem co było jawą, a co było snem… wiem, że była burza, taka z błyskawicami… słyszałam też małpy… na szczęście wszystko ze mną w porządku – po przebudzeniu zweryfikowałam, że to ptaki tak wrzeszczą… ciężki jakiś ten poranek… 😉

 

Dajcie KAWY 😉 Pierwszy tak zimny dzień w Albanii – ale nie narzekamy, bo po ostatnich upalnych dniach ten chłód jest idealny – zresztą dzisiaj rozgrzewać nas będzie trasa… ale o tym w tym momencie jeszcze nie wiemy… 

 

Zbieramy się i ruszamy dalej…  i nawet się nie spodziewamy…

 

… że tuż za „rogiem” czekają nas takie widoki…

… tak… dziś z rana będziemy jeździć po tych właśnie pólkach skalnych… ↓

i chociaż zdjęcia nie oddają tej przestrzeni wokół nas,  wszystkim nam zapierało dech w piersiach… a ja skrzętnie przytulałam się do lewej lub do prawej strony, byle dalej od krawędzi, bo chociaż póki co… nie ma kamieni… tak ta otwarta przestrzeń potęgowała skalę wrażeń,


a ten zachwyt podsycił dodatkowo fakt naszego odkrycia… że znaleźliśmy się właśnie w samym środku kopalni… gdzie kobiety swoimi gołymi rękoma przebierały urobek, który został wysypany z góry.

Głowiliśmy się co to za kopalnia, ale dopiero później doczytaliśmy , że wydobywana jest tu RUDA MIEDZI.

I stąd też pewnie wieczorne odczucie, że jesteśmy obserwowani…

Z przeciwległej strony wygląda to tak ↓

Jedziemy dalej – fantastyczne miejsce.

Jeżeli już któryś raz z kolei, przejeżdżaliście drogą ze Shkoder nad morze, a wybieracie się tam ponownie i nie boicie się zjechać z asfaltu – zastanówcie się, bo to świetna alternatywa… hmmm… ale zanim wyruszycie  – doczytajcie stronę do końca 😉 

I nagle kolejny raz po środku gór przejeżdżamy przez płaskowyż ↓

 

← No standard normalnie… jak nie czarny kot przebiega mi drogę…
to czarna koza…

DŻIZAS…. gonię chłopaków, bo to nie wróży nic dobrego…. 😉

Mijamy kompletnie zniszczoną osadę… budynki to ruiny… a w zasadzie kompleks budynków, jak na góry, to zupełnie nic tu nie pasuje…
ale, ale… widzicie to co ja ?

Nagle po po środku zupełnie niczego mijamy BAZĘ NATO ↓

Żywego ducha nie widać… ↓

Kurcze – jedziemy i jedziemy, a km nie ubywa…

Monika: „Artek ile jeszcze ?”
Artur: „Dużo !” 
M: „A dasz się czegoś napić, bo mi się skończyło ?”
A: ” Nie mam, myślałem, że Ty coś jeszcze masz”
Na postoju:
BASIA: ” Macie coś do picia ? ”
DZIUN: ” O to samo chciałem pytać”

Wyobraźcie sobie, że nam wszystkim zabrakło wody.

A tu nigdzie jak na złość żadnego strumyka. żadnej wody…. nic… zero… null…

I nagle gdy pojawia się świadomość, że nie masz co pić, twoje pragnienie staje się większe i większe…
” Monika… nie nakręcaj się… na pewno za chwilę coś znajdziemy… ” – tak przyznaję… rozmawiam sama ze sobą 😉

Ale w tym momencie mamy jeszcze inny problem… Karsonowi skończył się PRĄD… 

Czas wypróbować, czy akumulator z BMW, pasuje do Triumpha.

Szybkie odkręcanie – przekładanie ↓

 

i TAAADAAAM – jedziemy dalej  🙂 

Od teraz uzależniliśmy Karsona od BMW…
nawet jakby chciał wszystkim ciulnąć i pojechać bez nas… to jednak nadchodzi pewna refleksja… 😉

HURAAAA !!! Burza !!!

Mamy co pić !!!  Dawajcie butelki – dużo butelek 😉

 

I jak niewiele człowiekowi potrzebne jest do szczęścia…. 😉

Wodą, która ciurkiem leciała po drzewach napełniliśmy nasze suche mordki i wszystkie możliwe butelki.

Kiedy dotrzemy do cywilizacji nie wiemy…
jak się potem okaże –  jeszcze 
nieprędko… 😉

Nasz szlak zamienił  się miejscami w rzeczkę…
ale to akurat nie był problem… problemem stała się nawigacja, która przestała wiedzieć, którędy mamy jechać… 😉

tzn. może i wiedziała, ale decyzję które zło jest mniejsze zostawiła do wyboru nam…
Wszędzie dość stromo, ale co to dla chłopaków – 
Basia trzymaj się mocno 😉 

Ja tam się miejscami dygałam, ale szlochając jechałam 😉

Raz jednak wyrżnęłam jak długa – co najgorsze pierwszy raz kufer przytrzasnął mi nogę

I jak zazwyczaj odruchowo uciekam z nogami, tak tym razem po prostu  byłam pewna, że z tego wyjdę i nie uciekłam 🙁

Strasznie dziwne uczucie, kiedy próbujesz się wydostać, a noga zapada Ci się w kruchą skałę przygniatana coraz mocniej przez kufer.

To był ten moment  ↓

Ale wiecie jak to w bajkach… na szczęście nadjechał Rycerz na SZARYM KONIU o imieniu Artur ( wiadomo Król Artur) uratował swoją księżniczkę i jeszcze tylko szczęśliwie musieli  znaleźć drogę… 😉

Bajka byłaby jednak nudna, gdyby droga była taka oczywista… 😉 

Znaleźliśmy się w miejscu z milionem dziwnych rozwidleń, także jeździliśmy w tą i z powrotem szukając tego odpowiedniego…

← od czasu do czasu popychając oczywiście kolegę… bo trasa mocno eksploatacyjna i kolejny akumulator w Tygrysie Karsona zaczynał tracić moc… a przypomnę, że ładowania ZERO… 😉

Nawigacja nadal szaleje… także obieramy azymut i do przodu…

Widokowo jest bajecznie, ale fizycznie  jesteśmy już wypruci, a trasa nas nie oszczędza…

Ten dzień jest jednak tak fantastyczny, w tym wszystkim co się dzieje… wiecie co najbardziej uwielbiam w podróżach ?

Uwielbiam być po prostu TU i TERAZ !

Dzwoni telefon…

ROBERT: ” Halo, nareszcie,…. my już na miejscu – czekamy na Was. Gdzie jesteście ? Nie można się do Was dodzwonić”

ARTUR: ” Robert ? Halo !!! – nie damy rady dzisiaj dojechać…  trochę wolniej nam to idzie. Będziemy jutro – u Was wszystko OK?”

ROBERT:  ” Wszystko OK. Mamy camping, wybraliśmy najfajniejszy tutaj. Jedźcie spokojnie, my czekamy  ” 

I tak oto podczas kiedy my zaliczaliśmy niekończący się dzień, druga część naszej ekipy…  😉  ↓

  

Relaksowała się do bólu… mam jednak nadzieję, że był jakiś toast za nasze zdrowie 😉

…tymczasem gdzieś w górach:

 

Kolejna podmianka akumulatora, który zdążył się podładować w BMW i dalej w drogę…

Powoli nawet widać  ludzi – tzn. jednego człowieka zwróćcie uwagę na jego strój – jest w garniturze w środku zupełnie niczego  :default_huh:
Byłam spytać o drogę i co prawda zupełnie się nie dogadaliśmy, ale ta jego twarz…
pamiętam ją do dziś – w jakiś sposób wyjątkowa, szkoda, że nie miałam włączonej kamery.

I nie mogę pominąć momentu – kiedy wjechaliśmy na asfalt… przyznam szczerze, że po raz pierwszy widziałam Artura, który cieszy się na jego widok…  takie rzeczy się nie zdarzają… ale ulżyło nam wszystkim 😉

Przejechaliśmy dzisiaj 60 km… w 8 h
tak… to było tylko 60 km

na te 8 h nakładały się nasze postoje, poszukiwania drogi, burza itp… nie mniej jednak łatwo nie było.

Najtrudniejszy dla mnie odcinek to chyba ten końcowy, kiedy stromo w dół zjeżdżaliśmy po luźnych kamorach, a potem bardzo stromo w dół drogą górską, gdzie każdy z kamieni miejscami był nabity w inną stronę.

I chociaż może na zdjęciach nie wygląda – to był jeden z najbardziej wymagających dni.

Ale uwielbiam ten dzień. Nie bez znaczenia jest też fakt jak ten dzień się zakończył 😉 Tak więc… 

Zatrzymaliśmy pierwszy samochód jaki przejeżdżał obok nas z pytaniem o sklep, aby kupić coś do picia.

Facet powiedział – jedźcie za mną.
Dojechaliśmy do miejscowego baru, a potem wszystko działo się samo. Na stół wjechało piwo, drugie, trzecie, czwarte… nie wiem jak to się możliwe, ale na rachunku widniało sztuk 27… 😉

Chcecie jeść ? no problem …i co prawda kompletnie nie wiedzieliśmy co zamówiono, ale to w zasadzie nie było istotne.
Obstawialiśmy początkowo osła, który darł się w pobliżu w niebogłosy, ale nie… podano nam baraninę – po raz pierwszy jadłam tak pyszną + te świeże pomidorki, ogóreczki, cebulka, pieczywo… świeże figi z drzewa, które tam spadają i leżą jak u nas jabłka – rozkosz… przeogromna rozkosz…

Kierowca, który nas tu zabrał ten wieczór spędził z nami, potem przyszedł jego kuzyn, a potem syn kuzyna…

Nieodpartą radością naszą było, że Pan kuzyn posiadał pole, na którym pozwolił nam się rozgościć.

I ten moment kiedy nas tam zaprowadził z dumą pokazując, że od tego drzewa do tego to jego teren i tu możemy spać  🙂

Nawet nie musieliśmy przestawiać motocykli, Karsonowi pozwolono podłączyć w barze prostownik, aby ładował akumulator… traktowano nas jak gości i chyba nie często mają tam turystów… bo wzbudzaliśmy powszechną ciekawość…

… nie mówiąc o tym, że w barze nie było żadnej kobiety… sami mężczyźni i młodzieńcy.

Juli Bar Restaurant – w jednym kącie baru  2 komputery / tak jakby kafejka internetowa, przy stoliku zauważyłam, że faceci ciupią w DOMINO… typowe główne miejsce w wiosce.

Rozkładamy namioty i idziemy spać… jesteśmy jak KONIE po WESTERNIE… ZAJEŻDŻENI ( jak powiada Karson… 😉 )

 

← DZIEŃ 7          DZIEŃ 9 →